..
Ameryka na nowo Odkryta

52 | 65195
 
 
2009-08-22
Odsłon: 1694
 

Ameryka na nowo odkryta – Ancohuma 6427 mnpm – w labiryncie z lodu

Różne motywacje towarzyszą nam wszystkim przy wybieraniu górskich celów. Dlaczego Ancohuma? Bo jest w pierwszej boliwijskiej trójce? Bo jest piękna? Bo jest wymagająca? Bo nikt tam nie chodzi? Każdy z powodów jest dobry, choć dla mnie Ancohuma to góra po prostu niezwykła. Prawie 3 dni gramolenia po morenie i brak szans na to aby zobaczyć górę. Kiedy wreszcie zobaczyłam Ancohumę okazało się, że to niby Ancohuma ale jednak nie, bo góra ma aż 9 wierzchołków. Jak do tej pory Ancohuma jest moja największa i najbardziej zaskakującą górska przygodą.
 
Już w La Paz ludzie odradzają nam wyjazd na Ancohumę przekonując do innych górskich celów. Tak się jednak składa, że te góry które cieszą się większa popularnością mamy już za sobą i wciąż szukamy miejsc „pustych”, mało popularnych i ciekawych. Ancohuma zdecydowanie do takich należy i nie zniechęca nas chóralny głos wielu ludzi, że jesteśmy za późno i że w tym roku nikt na tej górze nie był. Twardy lód, penitenty, kiepska kondycja lodowca, silny wiatr…mówią. Mimo wszystko szukamy przygody więc ruszamy do Soraty. Trudno tam zdobyć jakiekolwiek informacje na temat góry choć udajemy się do jedynego punktu informacyjnego w Soracie o szumnej nazwie – informacja turystyczna. Niczego nie udaje nam się dowiedzieć, ale udaje nam się załatwić muły i porterów. Zasypiamy w starym, kolonialnym hotelu, który mógłby stanowić doskonałą scenografię do filmów Larsa von Triera z nadzieją, że kolejnego dnia porterzy stawią się w umówionym miejscu (bo to podobno nigdy nie jest pewne). Rano w umówione miejsce dociera Octavio z mułami. Pakujemy sprzęt i ruszamy. Octavio rusza dostojnie i idzie nieco z tyłu za nami. Z czasem ten dystans się zwiększa do tego stopnia, że już go nie widzimy więc postanawiamy na niego zaczekać. Mija 30 minut, godzina. Wreszcie dociera. Jest południe, wiec Octavio rozkłada swoje „almuerzo”. Czekamy chwile aż zje (ta chwila to prawie godzina) po czym razem ruszamy do góry. Przez chwile mam nadzieję, że jeśli pójdziemy razem będzie szybciej. Ale okazuje się, ze Octavio to niezwykle rozmowna istota a jak mówi, to nie bardzo może iść. Zrezygnowana ruszam do przodu, Sergio natychmiast za mną. Docieramy do campo base – laguna chillata – znacznie wcześniej niż Octavio ale skoro jesteśmy już tak daleko od Soraty to raczej nie mamy wyjścia i musimy zaczekać na Octavio i zaakceptować fakt, że nasz arierio-porter jest towarzyski i chyba niezbyt często pracuje jako tragarz. Zresztą trudno się dziwić, Ancohuma nie cieszy się popularnością. Kolejnego dnia dociera do nas drugi porter Porfirio. Wydaje się być szybszy i silniejszy. To dobrze, bo przed nami kolejny dzień gramolenia po morenie. W dodatku baaaaaaaaaaaaardzo długi dzień. Octavio ma kompana i towarzysza rozmów więc mam nadzieje, że będzie równał do tempa Porfirio. Nie jest dobrze, ale chyba nieco lepiej niż w drodze do bazy. Tradycyjnie o 12 w południe chłopcy siadają w najmniej moim zdaniem wygodnym miejscu i rozkładają swoje tari i zaczynają „almuerzo”. Częstują mnie 4 rodzajami ziemniaków i omletem z ostrym boliwijskim sosem. Są pyszne. Pierwsze trzy kawałki zjadam z apetytem za każdym razem pytając czy mogę jeszcze jeden. O kolejne już nie pytam i zjadam je nie tyle z apetytem co łakomie. Chłopcy pytają mnie o Polskę i opowiadają o swoich rodzinach i wiosce. Uwielbiam chodzić z porterami. Nie tylko dlatego, że jest mi lżej (bo z tym bywa różnie, kiedy trafia się na takiego niezbyt silnego i pracowitego Octavio) ale dlatego, że mogę z nimi jeść, poznawać ich zwyczaje, gusta kulinarne itp. Czasami ten obyczajowy element wyprawy jest tak barwny, że góra staje się jedynie tłem. Ale nie tym razem. Tym razem tak aspekt obyczajowy jak i górski jest równie barwny i niezwykły. Wreszcie docieramy do laguna glaciar. Jest pięknie, choć zimno bo to 5000 mnpm ale coraz bardziej niecierpliwię się, że nie widzę Ancohumy. Jest za to piękny Pico Schulze. Na myśl o tym, że kolejny dzień to znowu przeprawa przez morenę wykrzywiam twarz w zniechęceniu……ale chyba nie mamy wyjścia. Kolejny dzień zatem mija na przeprawie przez morenę. Początkowo wspinamy się po wielkich kamieniach i docieramy do dużego plateau. Tam chłopcy siadają i proszą o małą pauzę. Zjadam zatem kanapkę dziwiąc się trochę, że oni nie jedzą. Ruszamy po pół godzinie i po kolejnych 15 minutach Octavio razem z Porfirio siadają ponownie na kamieniach. „Co się stało?” – pytam. „Medio dia”- odpowiada Octavio z oczywistym oburzeniem, że nie rozumiem, że czas na „almuerzo”. Dziś wiem już, że południe to świętość dla Indian Ajmara i nie ma mocy która zmieni ten zwyczaj.
Pokornie czekam aż zjedzą, bo jakoś tak wolę mieć chłopaków blisko siebie. Ufffff, zjedli. Ruszamy. Mozolne kamienie ale już jest lodowiec, idziemy bokiem lodowca i docieramy do campo alto. Mamy jeszcze sporo siły i o dziwo czasu. Wydaje nam się, że jesteśmy niezwykle sprytni i postanawiamy pójść nieco wyżej i rozbić namioty już na lodowcu z nadzieją, że w nocy będziemy mieli mniejszy odcinek lodowca do pokonania. Lodowiec jest tak spękany i najeżony penitentami, że długo nie możemy znaleźć miejsca na namioty. Błądzimy w labiryncie lodowych szczelin, pęknięć, załamań i rozłamań. Wreszcie znajdujemy małą platformę między dwoma szczelinami. Musimy już się zatrzymać, bo mam wrażenie, że Octavio za chwile nam padnie, choć każdego dnia bierzemy coraz więcej na siebie i Octavio ma coraz mniejszy ciężar. Biedaczysko tu już nie daje rady i w dodatku dopadł go paskudny ból głowy i łzawią mu oczy. W obawie o to, że zamiast ruszać w nocy do góry będę sprowadzać chłopinę niżej rozpakowuję swoją apteczkę i pakuję w niego wszystko co tylko może mu pomóc. Zasypia natychmiast po tym jak wchodzi do namiotu. My przygotowujemy się do nocnego wyjścia na szczyt i chowamy się w namiocie. Lodowiec tak trzeszczy, że nie bardzo mogę zasnąć. Nie pomagają próby wmówienia sobie, że to taka górska kołysanka. W dodatku Octavio widać czuje się lepiej bo chrapie jak stado niedźwiedzi. Indianie Ajmara wierzą, że jeśli człowiek chrapie to znaczy, że jego głowa jest daleko, w innym miejscu niż ciało i szuka wody (nie pytajcie dlaczego, bo nie mam zielonego pojęcia). Nie wolno wtedy budzić śpiącego bo może on umrzeć. Jednak chrapanie jest tak irytujące, że nie zważając na legendy i na to czy Octavio przeżyje moje budzenie szarpię go. Na chwile milknie. Dobrze, że to krótka noc. Jest – 18 C a my wstajemy przed 1 rano. Gorąca mate de coca z cukrem i sucha, stara bułka. Mdli mnie już na sama myśl o tych śniadaniach przed atakiem szczytowym. Ruszamy. Ale dokąd? Nie ma drogi i nie mamy pojęcia w którą stronę iść. Jedno jest pewne. Do góry. Ruszamy zatem directo do góry i pokonujemy pierwsze tej nocy penitenty. Kiedy wydaje się, że już niedaleko do dużego wypłaszczenia na lodowcu trafiamy na wielkie szczeliny usiane penitentami. Szukamy drogi. Wiele razy wspinamy się po penitentach i schodzimy w dół, by za chwile znowu wspinać się do góry. Z wielką ulgą przyjmuje do wiadomości, że dotarliśmy do wielkiego plateau. . Żadnych śladów, żadnej drogi. Mijając duże szczeliny idziemy w kierunku południowo – wschodnim i wreszcie moim oczom ukazuje się Ancohuma. Krystaliczna woda jak mówią Ajmara. Podobno Bogowie wznieśli wysoko do nieba Ancohumę po to aby śmiertelnicy ich nie niepokoili. Trzeba przyznać, że ilość lodu na lodowcu i tej górze wyjaśnia nazwę. „Za około godzinę tryumfujemy” - mówi Sergio. Uśmiecham się pod nosem i mówię „mamy jeszcze sporo czasu więc może wejdziemy też na inny z 9 szczytów”. Sergio zgadza się z entuzjazmem i ruszamy do przodu. Jest około 5 rano. Docieramy pod samą kopułę szczytową i natrafiamy na duże szczeliny.  Jedna przy drugiej. Niektóre pokryte mostami. Delikatne stuknięcie czekanem i mosty się rozpadają. Sprawdzamy jak szerokie są szczeliny. Są olbrzymie a mosty kruche. Szukamy zatem dalej drogi i znowu natrafiamy na olbrzymie szczeliny. Moje nadzieje na główny szczyt topnieją. Jednak nie poddajemy się i szukamy dalej drogi. Kiedy wiadomo już że nie ma szans na to aby wejść na główny szczyt, zawracamy i ruszamy w kierunku grupy 3 bezimiennych szczytów ze wszystkich 9 wierzchołków Ancohumy, które mijaliśmy po drodze. Już świta. Rzucamy okiem na szczyty, zupełnie tak jakbyśmy rzucali monetą i wybieramy szczyt na który chcemy wchodzić. Nie poddajemy się i ruszamy do góry. Początkowo zapadamy się w głębokim śniegu, z czasem robi się coraz bardziej stromo i bardziej lodowo. Docieramy wreszcie do kopuły szczytowej i tam zaskakuje nas twardy lód w dodatku cały usiany kruchymi penitentami. Wspinamy się do góry. Śruby nie trzymają pewnie ale idziemy tak wysoko jak tylko to możliwe. Wreszcie docieramy pod sam szczyt. Wielka szczelina uniemożliwia wyjście na grań…….a przed nami jeszcze pełen emocji powrót przez lodowiec.
Niby Ancohuma a jednak nie, niby zdobyta, a jednak nie. W tym lodowym labiryncie i w tym gąszczu „niby” jedno jest pewne. Ancohuma to najlepsza górska przygoda jaką kiedykolwiek przeżyłam. Jeśli chce wejść na główny szczyt muszę tam jednak wrócić. Dobrze byłoby wiedzieć wcześniej jakie w danym sezonie panują na górze warunki. Nie ma jednak innej drogi, niż pojechać tam i samemu się przekonać. 
 
 
I na koniec krótka lekcja Ajmara:
Khamisaqui – dzień dobry, jak się masz?
Hualiqui – dziękuję dobrze.
 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 
iza sapuła 2009-08-24 21:50:15
Hey, ale swiat jest maly :). Slady raczej nie nasze bo bylam tam 15 sierpnia 2009. Ale za to Wy zalapaliscie sie na najlepszy miesiac :). Zazdroszcze bo ja bede tam wracac :). Ale kto wie moze spotkamy sie innym razem pod Illampu albo w jeszcze innym fajnym miejscu :). Pozdrawiam i gratuluje :D.
nomadus 2009-08-23 18:06:40
wydaje mi sie ze musielismy sie minac o wlos :) My, naczy ja i moj angielski partner Rich stanelismy na szczycie 12 czerwca 2009. Slady jakies byly, pewnie wasze? Krotka relacja foto tutaj: http://picasaweb.google.com/patryk.rozecki/Ancohuma2009Bolivia?feat=directlink pozdrawiam, patryk


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd